Recenzja filmu

Morze Północne w ogniu (2021)
John Andreas Andersen
Kristine Kujath Thorp
Henrik Bjelland

Zemsta z morskiej głębiny

"Morze Północne w ogniu" to minimalistyczne kino katastroficzne z ewidentnie limitowanymi możliwościami finansowymi. 
Gdyby ten film trafił w ręce Rolanda Emmericha czy innego Michaela Baya, to pewnie mielibyśmy do czynienia z jednym z najdroższych przedsięwzięć sezonu. Liczba wybuchów i cyfrowych efektów specjalnych przewyższyłaby superbohaterskie megaprodukcje, a w ogniu nie byłoby tylko Morze Południowe, ale pół świata. Choć Norweg John Andreas Andersen – autor hitu europejskiego kina katastroficznego "The Quake. Trzęsienie ziemi" – też dobrze radzi sobie z akcją i demolką na wielką skalę, to interesuje go coś innego: realizm i sprawa. 

 

"Morze Północne w ogniu" to minimalistyczne kino katastroficzne z ewidentnie limitowanymi możliwościami finansowymi. Każda nieco bardziej efektowana scena – czy to topienia wielkiego tankowca, czy wybuchających platform wiertniczych – jest ściśle podporządkowana fabule i nie funkcjonuje jako wizualna atrakcja, ale czynnik precyzyjnie wyznaczający drogę rozwoju akcji. Znacznie więcej tu rozwiązań z kameralnego dramatu czy politycznego thrillera niż wielkoformatowego kina ognia i wybuchów. Dzięki temu twórcy nie rozpraszają uwagi widzów – jest ona skupiona na poczynaniach bohaterów i czyhającym na nich zagrożeniu.

Można odnieść wrażenie, że film był kręcony na zamówienie jakichś rządowych instytucji czy europejskich stowarzyszeń, których celem było uwrażliwienie na problemy zanieczyszczania środowiska. Na pierwszym miejscu jest tu bowiem sprawa. Reszta to efektowna, ale jedynie nadbudowa, która ma uatrakcyjnić przekaz, dzięki czemu trafi on do szerszych grup społecznych. Akcja koncentruje się na norweskich platformach wiertniczych, wydobywających gaz i ropę spod Morza Północnego. Gdy na jednym z takich stanowisk dochodzi do tragedii – część budowli osuwa się i trafia pod wodę – oceanografowie odkrywają, że to jedynie zwiastun czegoś o wiele bardziej niepokojącego. Morskie dno bowiem zaczyna pękać i przemieszczać się. To w konsekwencji może doprowadzić do uszkodzenia wszystkich stanowisk wiertniczych, a następnie uwolnienia ropy, która zatruje cały morski ekosystem. 


Kluczowe okazują się przyczyny. Może to naturalne ruchy, a może konsekwencja nadmiernego drenażu morskiego dna. Wypompowanie ogromnych ilości surowca sprawiło, że podmorska ziemia stała się niestabilna. Choć twórcy nie rozwijają tego wątku, to jasne jest, że film ma stać się przestrogą przed niekończącą się eksploatacją środowiska. Co ciekawe, Norwedzy są tu bardzo autokrytyczni i nie koncentrują się na globalnej ekonomii, lecz własnej działalności. A gdyby ten sam film nakręcić z punktu widzenia morza, to wyszedłby pełnokrwisty revange movie, w którym morskie głębiny mszczą się na zbyt pewnych siebie Norwegach. Andersen opakowuje fabułę w krótką historię norweskiej ropy. Pokazuje, jak rozpoczęło się wydobycie i jak pomogło w ustabilizowaniu krajowego dobrobytu. Decyduje się również na wejrzenie w przyszłość i rozwiązanie z cyklu postapokaliptycznego political fiction

Jest ono zresztą podane w mało przekonujący sposób, jak, swoją drogą, wszystkie decyzje podejmowane w filmie przez urzędników i polityków. Andersen eksponuje niewielką grupkę decydentów, którzy podejmują kluczowe decyzje, ale trochę nie wiadomo, czy to naukowcy, czy urzędnicy, czy jeszcze ktoś inny. Wśród nich pałęta się (tak, to dobre określenie) minister odpowiedzialny za wydobywanie paliw kopalnych, który jest (chyba) celowo przedstawiony jako człowiek całkowicie pozbawiony właściwości. Na niczym się nie zna, w niczym się nie orientuje, z jego ust pada jedynie "a co to znaczy?", a na twarzy odmalowuje się zdziwienie pomieszane z przerażeniem. Gdy już musi podjąć decyzję, dzwoni do zwierzchników. Zresztą zadziwiające jest, że sprawa globalnej wagi (w pewnym momencie mówi się o zagrożeniu dla wszystkich państw basenu Morza Północnego) rozpatrywana jest na szczeblu kilku anonimowych urzędników. Nie ma na ekranie ani głowy państwa, ani żadnej rady ponadpaństwowej czy choćby europejskich konsultacji. Być może uznano, że w rzeczywistości nie byłoby na to czasu, a może zwyczajnie postanowiono zminimalizować wymiar polityczny i skupić się na akcji.


Tej zresztą też za wiele nie ma i realizuje się w skali mikro. Twórcy nie myśleli o potrzebie ratowaniu petrodolarowego przemysłu, ani – w pierwszej kolejności – środowiska naturalnego. Koncentrują się głównie na dwojgu bohaterach – Sofii i Stianie – którzy muszą przetrwać apokalipsę na środku płonącego morza. On jest pracownikiem platformy, ona jego partnerką, która – traf chciał – pracuje w firmie robotycznej, zajmującej się akcjami ratunkowymi na dnie morza. Gdy Stianowi nie uda się ewakuować z zagrożonej platformy, tylko Sofia będzie zdeterminowana, by ruszyć partnerowi z pomocą. 

Już ten zarys fabuły zdradza scenariuszowe mielizny. Całe napięcie złożono na ramiona uczucia, które łączy parę. Gdyby Sofia nie pracowała w odpowiedniej branży i nie była odpowiednio zdeterminowana, by ratować ukochanego, to całe napięcie by wyparowało. Co więcej, gdyby siostra Stiana nie była ratowniczką medyczną, latającą helikopterem, ratując ofiary z innych platform, to dziewczyna nigdzie by się nie dostała. I tak dalej, i tak dalej; dziwnych zbiegów okoliczności jest tu bez liku. I to właśnie one mają sprawić, że tętno widzów podskoczy, a akcja przyśpieszy. 

Gdy uda się zaakceptować te wszystkie scenariuszowe uproszczenia, to momentami faktycznie jest szansa, że zostaniemy wciągnięci w akcję, zaaferowani fatalną sytuacją, w jakiej znaleźli się Sofia i Stian. Z pewnością zaletą fabuły jest próba zachowania prawdopodobieństwa – nie ma tu żadnych nadmiernie heroicznych akcji przekraczających możliwości zwykłego człowieka. Bohaterowie to przeciętni ludzie, którzy mogą liczyć tylko na własną determinację. I z niej skwapliwie korzystają, unikając mało wiarygodnego bohaterstwa. Choć – trzeba przyznać – że niekiedy odnajdywanie właściwych rozwiązań przychodzi im zbyt łatwo. Jakby każdą, nawet najbardziej dramatyczną sytuację  można było rozwiązać, wystarczy tylko odpowiednio długo pogłówkować. 

Całość najlepiej sprawdza się jako kameralne kino katastroficzne, gdzie każdy wybuch i efekt specjalny jest podporządkowany akcji i dodatkowemu budowaniu napięcia. Znacznie słabiej wypadają te fragmenty, gdy autorzy skupiają się na mało prawdopodobnych relacjach między bohaterami czy ukazywaniu zarządzania kryzysem na wyższych szczeblach. Ostatecznie jednak wolę w ten sposób dowiadywać się o zagrożeniach związanych z wydobywaniem ropy i zmianami klimatycznymi, niż z mało przystępnych naukowych opracowań. 
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones